Выбери любимый жанр

Diabelska Maskarada - Hemerling Marek - Страница 6


Изменить размер шрифта:

6

4.

Natarczywe swiatlo przebilo sie przez powieki i zaatakowalo siatkowke, powodujac nieznosny bol. Tom szarpnal glowe w bok i zaraz tego pozalowal. Wnetrze czaszki rozchybotalo sie gwaltownie, zupelnie jakby znudzone osiadlym trybem zycia polkule stwierdzily, ze pora opuscic dotychczasowa siedzibe i poszukac sobie nowego miejsca. W uszach zagoscil odglos wscieklej nawalnicy, zsynchronizowany z falowaniem rozbeltanego mozgu. Tom jeknal i dzwiek ten przylaczyl sie do ryczacej burzy, zwielokrotniony bezlitosnym echem.

– Masz, wypij – czyjes ramie objelo go wpol i podtrzymalo w pozycji siedzacej. Krztusil sie przelykajac jakis plyn o ohydnym smaku.

– Nic innego w tym barze nie serwuja, ale pomaga, znam to z autopsji.

Tom wycharczal cos w rodzaju podziekowania i opadl bezwladnie na poslanie. Po kilku minutach stwierdzil z zadowoleniem, ze nieznosne kolysanie mija, a towarzyszacy mu huk rozszalalego oceanu zamienia sie w ledwie slyszalny szmer.

– Zupelnie jak klin – pomyslal i bardzo ostroznie uchylil kurtyne powiek. Swiatlo nie bylo juz tak bolesne, a raczej zrenice zaczely spelniac swoja funkcje. Pocieszajace. Sprobowal usiasc.

– Ostroznie – niewyrazna postac zamajaczyla przed oczami Edginsa. – Nie wygladasz jeszcze najlepiej – glos znajomy, ale twarz nie mogla wpasowac sie w zaden fragment postrzepionej przeszlosci.

Otoczenie powoli nabieralo konkretnych ksztaltow, rozmazane plamy sygnalizowaly swoje, wlasciwe znaczenie. Niewielka, podluzna sala o polkolistym sklepieniu, obszerne podium spoczynkowe dla kilku osob i majaczacy prostokat wejscia.

– Umeblowanie wiecej niz skromne – pomyslal Tom unoszac sie na lokciach. Chcial powiedziec cos na powitanie, ale slowa ugrzezly w opuchnietej krtani. Z trudem przelknal gesta sline. Troche lepiej.

Tykowaty mezczyzna z nienaturalnie nabrzmiala twarza pomogl mu usiasc, drugi stal oparty o sciane, przygladajac sie temu z obojetna mina. Trzeci byl mutantem. Lezal na wznak ze wzrokiem wbitym w sufit. Moze spal, bo oczy mial do polowy przysloniete blonami mruznymi.

– Gdzie my jestesmy? wychrypial Tom, zwracajac sie do pochylonego nad nim mezczyzny.

– Gelwona – krotka odpowiedz eksplodowala z niezwykla sila.

Gelwona! Nazwa, ktora uslyszal po raz pierwszy wychodzac z komory transferacyjnej, wydala mu sie teraz dziwnie znajoma; jakby tkwila ukryta gdzies gleboko w zakamarkach podswiadomosci, czekajac tylko odpowiedniej chwili. I to irracjonalne przeswiadczenie, ze dotarl do miejsca swego przeznaczenia. Bez sensu, zupelnie bez sensu.

– Co to jest, ta Gelwona?

Wyplywajacy z uciazliwego milczenia chichot byl jedyna odpowiedzia. Oparty o sciane mezczyzna stanal nad Edginsem i wykrzywil twarz w sardonicznym usmiechu.

– Rzecz w tym, ze nikt nie wie – wycedzil. – Poza nami. Ale my stad nie wyjdziemy i dalej nikt nie bedzie wiedzial. Kapujesz?

– Daj spokoj – tykowaty probowal rozladowac atmosfere, jednak robil to bez przekonania.

– Pyta, wiec odpowiadam – drugi mezczyzna wzruszyl gniewnie ramionami. – A moze ci sie zdaje, ze nie mam racji?

Tykowaty nie podjal zaczepki. Zwiesil tylko glowe, a z calej jego postaci bilo poczucie kleski i lagodna rezygnacja.

– Niedobrze z nim – pomyslal Edgins. – Facet jest juz psychicznym trupem. Oddycha tylko z przyzwyczajenia. – Rozejrzal sie po sali. – Gdzie tu jest kibel? – spytal.

– Co? – tykowaty spojrzal na niego nieprzytomnie, a potem wyciagnal przed siebie rece. Rozcapierzone palce dygotaly jak w febrze.

– Dlaczego to wszystko tak sie trzesie?! – krzyknal nagle. – Wylaczcie silniki! Wylaczcie! – przycisnal piesci do skroni i drzal caly, kulac sie pod sciana.

Tom w pierwszym odruchu chcial przyskoczyc do niego – nie wiadomo wlasciwie po co, bo i tak nie wiedzial jak pomoc – ale gdy sprobowal wstac, zakrecilo mu sie w glowie i klapnal z powrotem na poslanie.

– Czego tak stoisz, bydlaku! – krzyknal do nieruchomej sylwetki drugiego mezczyzny. – Zrob cos!

– Na imie mam Jab – powiedzial tamten spokojnym tonem. – Jab Rostman. A wychodek jest tam – wskazal reka wneke, ktora byla za plecami Edginsa.

Tykowaty wciaz jeczal – teraz juz ciszej, jak skrzywdzony szczeniak. Tom zaklal i pokonujac bezwlad miesni dotarl do skulonej postaci. Kiedy ukladal wstrzasane rytmicznymi drgawkami cialo na wlasnym poslaniu i okrywal je szorstkim kocem, Jab nawet nie drgnal.

– Wszystko wpadnie w rezonans – mamrotal tykowaty placzliwie. – Cala sekcja sie rozsypie. Wylaczcie, blagam… dlaczego nikt tego nie wylaczy? – wtulil twarz w koc i rozszlochal sie na dobre.

– Scierwa – wysyczal Tom. – Co oni z nim zrobili?

Dostrzegl pelna czarke stojaca w poblizu spiacego mutanta. Wyciagnal reke.

– Zostaw – waskie wargi uchylily sie nieznacznie, ale byla to jedyna zmiana, jaka zdolal zauwazyc. Siegnal jeszcze raz.

– Powiedzialem: zostaw – powtorzyl mutant. Jego okragle, lekko wylupiaste oczy ani na chwile nie oderwaly sie od sufitu.

– Ty parszywy jajorodku! – wybuchnal Tom chwytajac naczynie. – Powiedz cos jeszcze, a rozwale ci pysk.

– Chyba nie masz zamiaru go otruc? – saczace sie z ust mutanta slowa zabarwione byly sliskim akcentem, potegujacym wrazenie innosci.

– Otruc?

– Zmienilem troche budowe czasteczek. Niewiele, ale organizm ssaka tego nie zniesie.

Edgins ostroznie zamoczyl jezyk i rozpoznal ten sam obrzydliwy napoj, jakim go uraczono w chwili przebudzenia. Jednoczesnie poczul, ze ktos wyrywa mu naczynie z rak. Mutant stal przed nim kolyszac sie na palakowatych nogach.

– Zeby nie bylo niejasnosci – jednym ruchem chlusnal zawartoscia na podloge i oddal Edginsowi pusta czarke. – Potem moglbys miec do mnie pretensje – wrocil na swoje miejsce i ulozyl sie wygodnie.

– Gdyby ci doczepic ogon… – zaczal Tom, ale w tym samym momencie koniec jezyka zapiekl zywym ogniem. Pospiesznie splunal.

– Niepotrzebnie mnie obrazasz – mutant wyciagnal reke wskazujac lezacy pomiedzy nimi koc. Edgins przez chwile przygladal sie bezwlosemu ramieniu, ktorego blyszczaca, niemal przezroczysta skora przeswitywala platanina zyl, sciegien i miesni. Dopiero potem przeniosl wzrok na ciemne plamy w miejscach, gdzie upadly krople przeobrazonego plynu. Po plecach przewedrowal mu zimny dreszcz.

Obserwujacy to wszystko z bezpiecznej odleglosci Jab zblizyl sie teraz i wyjawszy z rak Edginsa puste naczynie, wszedl do wneki. Tykowaty, opatulony po same uszy, ciagle jeszcze drzal poplakujac jak niemowle. Jego nienaturalnie rozszerzone zrenice przypominaly dwie czarne studnie, w ktorych Tom bezskutecznie probowal doszukac sie przeblysku swiadomosci. Tym skwapliwiej przyjal od Jaba napelnione naczynie i wspolnymi silami wmusili kilka lykow w zacisniete kurczowo usta.

– Czy naprawde nie ma tu nic innego? – spytal Edgins krzywiac sie na samo wspomnienie.

Jab pokrecil przeczaco glowa.

– Za kazdym razem pytasz o to samo – powiedzial z wyrzutem.

– Jak to „za kazdym razem”? – Tom spojrzal na niego podejrzliwie.

– Normalnie. Budzisz sie i nic nie pamietasz. On zreszta tez – Jab wskazal na tykowatego, ktory przestal jeczec i spal spokojnie z zamknietymi oczami.

– Wielkie Nieba – jeknal Edgins. – Jak to mozliwe?

– Widocznie mozliwe, skoro jest.

– A ty?

– Ja w ogole nie sypiam – wzruszyl ramionami Jab. – Chociaz tutaj chetnie bym zamknal oczy – dodal znalem. – Ale nie moge, rozumiesz? Nie moge. Taki juz jestem… – zawiesil glos, jakby w obawie, ze powiedzial za duzo.

– Zaprogramowany – dokonczyl za niego Edgins.

– Zgenotypowany – poprawil go Jab. – Zreszta, nazwij to jak chcesz. W kazdym razie jestem bardziej czlowiekiem niz ten tam – obaj jednoczesnie spojrzeli na lezacego w nie zmienionej pozycji mutanta.

– Rozumiem – usmiechnal sie Tom. – Solidarnosc ssakow, tak?

Jab nie dostrzegl ukrytej drwiny, a jesli nawet, to nie dal po sobie poznac.

– On jest niebezpieczny – ciagnal glosem znizonym do konspiracyjnego szeptu. – Te zdolnosci, ktore ujawnil, sa juz wystarczajacym dowodem. A my nawet nie wiemy, co on jeszcze potrafi.

Edgins kiwal glowa myslac zupelnie o czyms innym.

– Ciekawe, dlaczego trzymaja nas razem – zastanawial sie – zamiast, tak jak na poczatku, wpakowac kazdego do osobnej celi. Chyba nie ze wzgledu na brak miejsca, bo w takim pomieszczeniu bez trudu zmiesciloby sie jeszcze kilka osob.

Przypomnial sobie poziom adaptacyjny i dlugi szereg szaro odzianych postaci. Skoro oni czterej zyja, to w takim razie pozostali tez chyba maja sie nie najgorzej.

– To wszystko jest dokladnie zaplanowane i zorganizowane – myslal Tom – a zatem musi prowadzic do jakiegos celu. Inaczej nikt by sie nie bawil w taka ciuciubabke. Transforacja kazdego kilograma masy kosztuje setki tysiecy ergow. Nie trwoni sie takiej ilosci energii bez powodu, jestesmy wiec komus do czegos potrzebni. To pocieszajace. Zeby tak jeszcze wiedziec komu i do czego? – powiodl spojrzeniem po gladkich scianach pomieszczenia, a potem skierowal wzrok ku gorze.

– Komu i do czego? – powtorzyl polglosem natretne pytanie.

6
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Hemerling Marek - Diabelska Maskarada Diabelska Maskarada
Мир литературы

Жанры

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело