Impresjonista - Kunzru Hari - Страница 31
- Предыдущая
- 31/82
- Следующая
– Bardzo mi przykro – zwraca sie do Privett-Clampe’a – ale musze zejsc na chwile.
Ksiaze Firoz odczuwa cos podobnego, postanawia jednak, ze za nic w swiecie nie zostawi brata sam na sam z sir Wyndhamem. Na razie prowadzili banalna rozmowe, ale ryzyko, ze pod jego nieobecnosc Murad poruszy temat sukcesji, jest zbyt wielkie. Mimo to kryzys zbliza sie nieuchronnie, a Firoz nie przywykl do cielesnego dyskomfortu. Siega w glab siebie w poszukiwaniu pokladow cierpliwosci i wytrzymalosci, ktore mogly sie ostac mimo lat gonitwy za przyjemnosciami. Niestety, ich zasoby okazuja sie bardzo skromne. Nie pomaga ani ukradkowe puszczanie wiatrow, ani popijanie wody malymi lykami. Ksiaze podciaga kolana do klatki piersiowej i probuje myslec o polo, samolotach i innych prawdziwie meskich rozrywkach.
Z minuty na minute wzmaga sie ruch miedzy drzewami. Mysliwych, glownie z frakcji ksiecia Firoza, wzywa na dol nagly zew natury. Przy kazdym poruszeniu w zaroslach reszta przyklada bron do oka, zaskoczona bogactwem toczacego sie w dzungli zycia. Kucnawszy w kolczastych krzewach, dokladnie na linii strzalu sir Wyndhama, Imelda uswiadamia sobie, ile godzin jazdy dzieli ja od najblizszej splukiwanej toalety, i zaczyna plakac. Sir Wyndham, ktory w trakcie trzydziestu pieciu lat sluzby zagranicznej ani razu nie widzial kobiety w trakcie wydalania, obserwuje ja przez celownik z mieszanina odrazy i fascynacji. Minty tez robi takie rzeczy. Boze! Za jego plecami wszczyna sie ruch. Nabab zrzucil sznurowa drabinke i zaczyna schodzic.
– Wasza Wysokosc tez? – pyta sir Wyndham.
Nabab nie odpowiada. Niemal natychmiast po jego zniknieciu w ciemnosciach ksiaze Firoz, zwiniety dotad w pozycji embrionalnej, rozprostowuje sie z tlumionym westchnieniem i idzie w slady brata, zostawiajac za soba smrodliwa chmure. Sir Wyndham zostaje calkiem sam.
Major Privett-Clampe tez jest sam. Vesey i De Souza gdzies znikneli, a jego spowija aksamitny pelzajacy mrok. Swiat majora wydrazyly w srodku robaki, pozostawiajac go zawieszonego w przestrzeni niczym tlusta rumiana muche w pajeczej sieci. Tak widzi teraz splatane galezie. Wygladaja zupelnie jak pajeczyna. Zwidow przybywa. Klebia sie przed oczami, rozrastaja. Nie sposob ich odegnac. Tylko twarde, uparte wpatrywanie sie w jeden punkt przemienia to rozedrgane i wykrecane konwulsjami, upiorne miejsce w typowy uklad obiektow w przestrzeni. Ciemnosc jeszcze pogarsza sytuacje. Niebezpieczenstwo czai sie wszedzie. Zewszad dobiega szelest. Najwyrazniejszy zza drzewa na tylach platformy. Cos tam jest. I patrzy. Major mocniej sciska strzelbe. Jego mysli biegna ku Four Hundred i Dolinie Smierci. Jesli przyjdzie co do czego, nie zawaha sie. Ruszy naprzod.
– Czy pani naprawde musi podspiewywac? – syczy Charlie do Minty. Miarka sie przebrala.
– Raczej tak.
– Jesli nie zalezy pani na upolowaniu tygrysa, moglaby pani przynajmniej miec wzglad na tych, ktorym zalezy.
Minty wzdycha ciezko i przeciagle, co w jej zamysle ma oznaczac politowanie przemieszane z nuda.
– Och, robi sie pani nieznosna. Nic dziwnego, ze Augustus tyle pije. Lepiej bedzie, jesli pojde na spacer.
Charlie nie wierzy wlasnym uszom.
– Spacer? Jestesmy w samym sercu dzungli!
– Wlasnie. Bardzo romantyczne miejsce. W sam raz na czarujaca przechadzke.
Po tych slowach Minty zrzuca sznurowa drabinke i schodzi. Charlie sledzi jej ruchy na celowniku swojej strzelby, zmagajac sie z impulsami zgola nieangielskimi. Ustalony porzadek zostal zaklocony, polowanie zaczyna tracic sens. Charlie czuje sie jedyna ostoja porzadku w tym miejscu, malenka wysepka na morzu chaosu, samotna skala zalewana gniewnymi falami, na ktorej szczycie lopocze postrzepiony Union Jack.
Fotograf wreszcie zwalnia. Pran slyszy ryk przerazonych cielat. Dotarli na miejsce. Obaj zerkaja zza gestego listowia w strone trzech nieszczesnych zwierzat, ktore szamocza sie rozpaczliwie na wszystkie strony. Fotograf lapie Prana za kolnierz i wskazuje platforme majora.
– To tam. Idz. Ja rusze za pare minut. Prana gnebi jedna mysl.
– A co z tygrysami? Juz je wypuscili?
– Nie. Jasne, ze nie. – Glos fotografa nie brzmi przekonujaco. – Przeciez nie bylo zadnych strzalow, prawda?
Traca Prana otwarta dlonia w glowe i popycha naprzod.
Nadchodzace miesiace przyniosa wiele wersji zdarzen, ktore za chwile nastapia. Czesc relacji zostanie podyktowana, czesc napisana lub zreferowana ustnie przelozonym. Wiekszosc z nich bedzie roznic sie od siebie nawet w kwestiach zasadniczych, lecz biurokratyczna alchemia India Office pogodzi te roznice. W rezultacie powstanie ujednolicona wersja w formie dwustronicowej notatki. Ow dokument, opatrzony osmioma podpisami (w tym dwoch ministrow) i napisem „Scisle tajne”, stanie sie odtad dostepny jedynie dla wybrancow, ktorzy uzyskaja stosowne poreczenie ze strony brytyjskiego rzadu. Zostanie uznany za oficjalna i ostateczna wersje „Incydentu w Fatehpurze” i nie trzeba chyba dodawac, ze rozminie sie z prawda niemal w kazdym szczegole. Obecnosc w lesie uzbrojonych powstancow, polityczny motyw nieudanego zamachu, waleczna i tragiczna w skutkach postawa niektorych brytyjskich oficerow – zadna z tych rzeczy nie odpowiada rzeczywistosci. Z wyjatkiem ryku. Wszystkie zrodla zgodnie twierdza, ze najpierw bylo slychac ryk.
Pran slyszy go w trakcie podkradania sie pod stanowisko majora. Zastyga w bezruchu. Tygrysy, wypuscili tygrysy, przelatuje mu przez glowe. To jego ostatnia spojna mysl w ciagu nadchodzacych minut. Zaraz potem rozbrzmiewaja wystrzaly, okrzyki, gluche uderzenia, gwaltowny szelest i nagly szum. Z ktoregos drzewa wzbija sie w gore smuga dymu. Po chwili na niebie eksploduje kula oslepiajacego swiatla.
Z ciemnosci wylaniaja sie osoby dramatu.
Najpierw sam bombardier. Cornwell Birch wie, ze gdy w gre wchodzi szantaz, nie ma szansy na drugie ujecie. W kwestii tak skomplikowanej jak nocne zdjecia niczego nie mozna zostawic przypadkowi. Dlatego postanowil zastosowac bardzo efektywna, choc radykalna technike oswietlenia. Wystrzelil rakiete swietlna uzywana przez piechote Wuja Sama na ponurym Froncie Zachodnim. Z pobliskiego drzewa ma doskonaly widok na platforme majora Privett-Clampe’a. Niestety, gwiazdy wieczoru tam nie ma. Jest tylko Jean-Loup w pelnej krasie, gotow na zbalamucenie majora – odrobina rozu, obcisle szorty, rozpieta do pasa koszula khaki. Jean-Loup potyka sie, zaslaniajac oczy przed blaskiem. Z kamera wsparta o wystajaca galaz Birch klnie na czym swiat stoi. Szybko jednak odzyskuje zimna krew (prawdziwie profesjonalne podejscie) i kieruje obiektyw ku ziemi.
Na jego oczach rozgrywa sie sensacyjna akcja, by uzyc hollywoodzkiego terminu. Obiektyw wylapuje nababa, ktory wyskakuje z zarosli calkiem nagi, jesli nie liczyc topi na glowie. Jest nabrzmialy i zalany krwia, choc zdaje sie, ze to krew Minty, ktora – rowniez naga – biega wokol niego, kurczowo sciskajac trafione ramie. Nigdy juz nie bedzie wiadomo, czy to nabab byl zrodlem ryku, poniewaz z zarosli wyskakuje tez wiekszy z tygrysow. Szybki ruch kamery i juz w obiektywie jest ksiaze Firoz, ktory piszczac ze strachu, podciaga powalana bielizne i zmyka przed ziejaca bestia. Kilka kul trafia w ziemie obok ksiecia. Odpowiada im ogien, ktory – co bardzo dziwne – zdaje sie byc skierowany w strone platform. I wtedy zza drzew wylania sie nieobecna dotad gwiazda filmowa. Major Privett-Clampe we wlasnej osobie. Z obledem w oczach strzela na prawo i lewo niczym Tom Mix osaczony przez Indian. Z platformy na ktorej jest jego zona, sypie sie grad kul. Minty i nabab chronia sie przed kolejna seria strzalow. Wyglada na to, ze padaja one – co chyba zrozumiale – od strony sir Wyndhama. Ktos wyje z bolu. Imelda z krzykiem biegnie przed siebie w poszukiwaniu schronienia, zderza sie z pniem drzewa i traci przytomnosc. Ludzi ogarnia panika. I histeria.
Pran przyglada sie tej scenie z otwartymi ustami. Za nim fotograf z trudem lapie oddech, potem z niewytlumaczalnego powodu rusza naprzod, byc moze z nadzieja na zdjecie. Trafiony zablakana kula, pada w poszycie. Wyglada teraz jak rozedrgany stos tweedu. Birch posyla w niebo kolejna rakiete swietlna, a przy okazji traci rownowage i (czego bedzie zalowal do konca zycia) spada z drzewa, roztrzaskujac kamere. Ktos wola lekarza. Inne postacie – hinduskie i europejskie – przemykaja miedzy drzewami w mniej lub bardziej zdekompletowanych strojach. Pran patrzy na wszystko z dziwnym uczuciem wyobcowania. To, co sie dzieje na jego oczach, nie ma z nim nic wspolnego. Fatehpur najpierw wciagnelo go do swego wnetrza, a teraz wyrzuca z siebie. Jak we snie Pran cofa sie o krok. Zadnej reakcji. Nikt nie zauwazy. Nikogo to teraz nie obchodzi. Odwraca sie, robi kolejny krok, potem nastepny. Powoli rusza przed siebie, zanurzajac sie w las.
Za plecami slyszy jakis trzask. Obraca sie gwaltownie. To major, dziki i widmowy w fosforyzujacym blasku, z krwawa rana na glowie, z rekami zacisnietymi na strzelbie tak mocno, ze widac bielejace kostki.
– Moj chlopiec – mowi slabym glosem, z widocznym wysilkiem.
– Nie jestem pana chlopcem – odpowiada Pran.
Oczy majora rozszerzaja sie jak pod wplywem zdziwienia. Privett-Clampe opada na kolana, wypuszcza bron z rak i wolno osuwa sie na ziemie.
Pran stoi przez chwile nad martwym cielskiem z bialymi kolanami i wystajacym brzuchem, celujacym w atramentowe niebo. Potem rusza w dalsza droge. Nie jest sam. Towarzyszy mu czworo swiecacych oczu. I szmer goracych oddechow. Tygrysy tez stracily cierpliwosc. I jak on odchodza. Cala trojka zmierza wspolnie ku granicy z Indiami Brytyjskimi.
- Предыдущая
- 31/82
- Следующая