Impresjonista - Kunzru Hari - Страница 16
- Предыдущая
- 16/82
- Следующая
– Niektorzy ludzie – mowi Khwaja-sara – sa godni pozalowania. Zaczyna spiewac swoim piskliwym glosem:
– Co za idiotyzm! Wystarczy jedno ciecie, tylko jedno ciecie.
– Khwaja-sara wywija nozem. – To ostrze jest kluczem. Otwiera wrota ku nieskonczonosci cial, cudownej nieskonczonosci plci. Kiedy tylko wyrwiesz sie z krepujacych cie wiezow, mozesz tanczyc, mozesz latac!
Khwaja-sara zaczyna biegac po dachu z rozpostartymi rekami niczym nietoperz o postrzepionych jedwabnych skrzydlach, prezentujac pograzajacym sie w mroku poletkom i wzgorzom wlasny taniec bezmiernej wolnosci.
– Mozesz myslec, ze jestes tylko jedna. Mozesz myslec, ze nie podlegasz zmianom. A przeciez my wszyscy jestesmy rownie zmienni jak powietrze! Uwolnij sie, uwolnij wlasne cialo, a bedziesz wieloscia! Miriadami! Nie ma na to nazwy, Rukhsano. Nazwy to przejaw glupoty jezyka, wielkiej glupoty. Czy mozna wstrzymac bieg rzeki? Czy mozna zatrzymac chmure?
Khwaja-sara przestaje krecic piruety i, na powrot wiekowy, wolno zmierza w kierunku Prana z nozem w reku.
– To naprawde doskonaly pomysl. Nie powinnas sie bac. Mimowolnie oslaniajac krocze dlonmi, Pran cofa sie az na skraj wiezy, gdzie zatrzymuje go niski murek. Khwaja-sara kustyka w jego strone. Obwiedzione czarnymi obwodkami oczy, odbijajace od pomarszczonej, urozowanej twarzy, przewiercaja Prana na wskros. Na tej twarzy widac walke o wyciszenie gwaltownych emocji. Potrzasanie dlugimi wlosami i nerwowe ruchy reki czynia z niej oblicze kobiety. Gdy Khwaja-sara kaszle, jego twarz staje sie meska, by zaraz potem zlagodniec i nabrac zupelnie innych cech, ulotnych i zmiennych cech istoty bez nazwy.
– Wielka szkoda, ze zanim uwolnimy cie spod tyranii twojej plci, musimy zajac sie innymi sprawami. Jestes Rukhsana, co oznacza, ze jestes niczym. Przywieziono cie tutaj, zebys sluzyla interesom Fatehpuru. I masz wypelniac swoje obowiazki bez szemrania. Jesli tak bedzie, nagroda cie nie minie. Jesli nie – Khwaja-sara macha nozem – zginiesz. A teraz pojdziesz ze mna. Pokaze ci twojego nowego pana.
Khwaja-sara prowadzi Prana przez labirynt korytarzy. Docieraja do ogromnego holu. Nie jest to jedna z tych sal balowych, od ktorych roi sie w palacu jak od babelkow powietrza w musie truskawkowym. To sala audiencyjna, tak prosta i ascetyczna, ze moglaby z powodzeniem przynalezec do zupelnie innej budowli. Reprezentuje tradycyjny styl mogolskich zalozycieli tego niewielkiego krolestwa. Na jednej ze scian z chlodnego bialego marmuru umieszczono rzad lukowatych okien, przez ktore wpada do srodka lagodny powiew. Kolysane wiatrem plomienie ozdobnych mosieznych lamp wiszacych u sufitu rzucaja cienie na twarze piecdziesieciu zgromadzonych tu dworzan. Ci owijaja sie szczelniej szalami i w zadumie cmia dlugie fajki. Dyskretni sludzy czekaja w cieniu z nowymi porcjami wegli, tytoniem o aromacie jablek, winem w dzbanach o cienkich, dlugich szyjkach i slodyczami na srebrnych tacach.
Mezczyzni maja na sobie bogate stroje. Ich turbany wysadzane drogocennymi kamieniami i ciezkie naszyjniki poblyskuja w zoltawym swietle lamp. Ale zaden z nich, nawet ziewajacy brat usadowiony z zagranicznymi przyjaciolmi w koncu podpartej filarami sali, nie moglby przycmic nababa, ktory ma na sobie siedem sznurow perel, a na palcu rubin wielkosci przepiorczego jajka, podarowany niegdys jego przodkowi przez wladce Aurungzeba. Choc nabab Murad – Niewolnik Boga, Ojciec i Matka Poddanych, Obronca Prawdziwej Wiary i Tarcza Krolestwa – jest jeszcze mlody, ma zapadniete oczy i czolo znaczone glebokimi bruzdami. Bardziej niz ciezar perel na szyi przytlacza go melancholia, ktora swiadomie badz nieswiadomie roztacza wokol siebie. Nabab wydaje sie niemal pozbawiony cielesnosci. Przypomina ducha. Jego smutek wnosi nastroj zaloby. Zgromadzeni sprawiaja wrazenie zadumanych nad przeszloscia, co upodabnia ich do postaci zaludniajacych perskie miniatury. Z wyrazem spokoju na twarzy zastygli w ceremonialnych pozach, niczym kwietne motywy z czerwonawego i czarnego marmuru, tworzace szlak biegnacy przez wszystkie sciany.
Recytujacy zebranym swoj najnowszy wiersz mirza Hussein wyczuwa te atmosfere, ktora (takie sa boskie wyroki) oddaja wersy ulozone na dzisiejsza okazje:
Zgodnie z wymogami konwencji, mirza konczy ostatnia strofe, wymieniajac wlasne imie. Sluchacze odgaduja ostatnie slowo utworu i deklamuja je razem z poeta. Po chwili chor glosow przechodzi w glosne pochwaly. Poeta dziekuje lekkim skinieniem glowy. To chwila bliska idealu. Twarz nababa ozywia przelotny usmiech. To on zwolal mushaire. Milosc do poezji jest jedna z niewielu przyjemnych rzeczy, jakie w tych czasach upadku zostaly takiemu wladcy bez wladzy jak on. Dworzanie czuja chyba to samo co ich krol. Jedynie umundurowani Anglicy z tylu sali pozostaja niewzruszeni. Anglicy, ktorych rozowe twarze i nakrochmalone mundury burza zludzenia o mogolskiej swietnosci. Anglicy i Firoz, mlodszy brat nababa, ktory pstryka palcami na sluzacego i ze zdegustowana mina bawi sie sztywnym kolnierzykiem sprowadzonej z Londynu koszuli.
Choralnie recytowane slowo jest pierwszym dzwiekiem, ktory dociera do Prana, gdy Khwaja-sara prowadzi go przez ostatni dziedziniec oddzielajacy ich od zgromadzenia.
– Zaraz ujrzysz nababa – szepce hidzra. – Cokolwiek bedzie sie dzialo, masz stac nieruchomo i milczec. Rozumiesz?
Pran kiwa glowa. Wchodza do sali lukowatym wejsciem i przystaja w cieniu obok sluzacego, ktory wyprostowany jak struna balansuje trzymana na dloni taca z przystawkami. Tymczasem jakis mezczyzna o wymizerowanej twarzy zaczyna czytac poemat napisany wykwintnym i podnioslym urdu.
– To nabab, do ktorego teraz nalezysz – szepcze Khwaja-sara. Pran przypatruje sie jego pelnym melancholii oczom, nerwowym ruchom reki podczas czytania. Dwuwiersz plynie za dwuwierszem, a Khwaja-sara szeptem wyraza swoj podziw.
– Wspanialy z niego poeta – mruczy pod nosem bardziej do siebie niz do Prana.
Pran przenosi wzrok na zgromadzone osobistosci. Bogactwo ich strojow, surowe rysy, dumna postawa robia na nim niezwykle wrazenie. Mimochodem unosi dlon do twarzy, by pogladzic nieistniejace wasy.
– A tam – mowi Khwaja-sara – jest czlowiek, dla ktorego przywiezlismy cie do Fatehpuru.
Pran podaza za spojrzeniem hidzry i spotyka wzrok starszego mezczyzny z broda barwiona henna, w szatach jeszcze obficiej wysadzanych klejnotami niz szaty jego sasiadow. Khwaja-sara wskazuje gestem Prana. Mezczyzna odpowiada lekkim skinieniem glowy.
– To on?
– Nie, to jest diwan, ktoremu masz okazywac najwyzszy szacunek. Mowie o tym, ktory siedzi z tylu. Ten gruby Anglik.
Usadowieni w rzedzie cudzoziemcy przysypiaja na trzcinowych krzeslach, jedynych w sali. Towarzyszy im elegancki, ubrany po europejsku Hindus o gladkich, lsniacych od pomady wlosach. Wiekszosc to mlodzi mezczyzni w urzedniczych uniformach. Jeden z nich, jasnowlosy wlasciwie jeszcze chlopiec, krzywi sie na widok Khwaja-sary jakby pod wplywem nagiego bolu. Obok niego siedzi rumiany mezczyzna w srednim wieku z glowa zwieszona na piersi. Wyglada na to, ze smacznie spi. Bezwstydnik.
– On?
– Tak. To, moje dziecko, przeklety major Privett-Clampe, tutejszy brytyjski rezydent. Ma wielka wladze i jest beznadziejnie glupi. Na okraglo zlopie dzin. I w rekach takiego czlowieka spoczywa los naszego ukochanego krolestwa. Na szczescie, droga Rukhsano, ten czlowiek ma pewna slabosc.
– Slabosc?
– Tak. Lubi ladnych chlopcow. Takich jak ty.
Po zakonczeniu mushairy przynosza Pranowi posilek, a potem ubieraja go w niebieskie jedwabne sari.
– A teraz – oznajmia Khwaja-sara – pewni ludzie chca cie obejrzec. Idziemy.
Zapaliwszy lampe, wiedzie Prana na gore schodami z kutego zelaza do czesci palacu reprezentujacej wynaturzona wersje francuskiego baroku. Pozlacane gzymsy bija po oczach z naroznikow i sufitow. Spiralne motywy lisci i nieco nieprzyzwoite zakretasy oplataja ogromne lustrzane panneau wypelniajace kazda plaska powierzchnie. Gdzieniegdzie nawet podloga wylozona jest lustrami, tworzac zdradliwe dla chodzacych podloze.
Khwaja-sara wprowadza Prana przez wysokie podwojne drzwi do sali pograzonej w niemal calkowitych ciemnosciach. Siedzi tam grupka mezczyzn. Ich twarze oswietlaja tylko dwie lampki o przycietych knotach, rzucajace slaba pomaranczowa poswiate. Pran rozpoznaje sterczaca brode i haczykowaty nos diwana. Drugi mezczyzna to szczuply dworzanin w drucianych okularach i okazalym turbanie. Trzeci to ow miody blondyn, Anglik, ktory w trakcie mushairy wydawal sie podenerwowany. Teraz wyglada jeszcze gorzej. Sklejone od potu wlosy przylegaja mu do czaszki, a nienaganna wczesniej warstwa pokrywajacej je brylantyny splywa po policzkach, co nadaje mlodziencowi wyglad polakierowanej drewnianej marionetki. Bluze munduru ma rozpieta do pasa. Lapczywie zaciaga sie papierosem.
– Jezu Chryste! – wola na widok Prana. – Nie zartowaliscie. To szalenstwo. Nie mozecie tego ode mnie wymagac.
Te slowa sa skierowane do diwana, ktory kwituje je wzruszeniem ramion. Mlody dworzanin wybucha smiechem.
- Предыдущая
- 16/82
- Следующая