Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz - Страница 47
- Предыдущая
- 47/69
- Следующая
— Przypomniec... przypomniec... Musze przypomniec... Umeczone nerwy zdawaly sie drgac w naprezeniu. Mysli rozbijaly sie w nieuchwytne strzepki, w bezksztaltna, biala piane, jak woda na mlynskim kole, i nieuchwytnym, mglistym obrazem zaczely wystepowac rysy...
Lagodny owal twarzy... Polusmiech zdobi usta, jasne wlosy i wreszcie — oczy. Ciemne, glebokie, nieodgadnione...
Z suchej, scisnietej krtani Antoniego Kosiby wyrwalo sie slowo nieznane i najbardziej znajome, imie nie slyszane nigdy, a najblizsze:
— Beata...
Powtorzyl je w zdumieniu, w przerazeniu i w nadziei jeszcze raz. Czul, ze sie w nim cos dzieje, ze odkrywa cos niezmiernie donioslego, ze jeszcze sekunda, a otworzy sie przed nim jakas wielka tajemnica...
Zwarl sie w sobie, skurczyl...
Nagle za oknami ostry, przerazliwy krzyk ptasi rozlegl sie w ciszy. Jeden, drugi, trzeci...
Antoni Kosiba zerwal sie z miejsca i w pierwszej chwili ,nie wiedzial, co sie stalo. Dopiero po pewnym czasie zrozumial.
— To Zonia zarzyna kure... Biala kure... To polnoc...
Predko zblizyl sie do Marysi. Jak mogl tak dlugo zostawic ja... Dotknal jej reki, policzka, czola... Zbadal puls, przysluchal sie oddechowi.
Nie ulegalo watpliwosci: goraczka spadla, spadla gwaltownie. Policzki i dlonie byly zaledwie cieple.
— Ona... stygnie, to juz koniec — pomyslal.
Nie tracac czasu, rozpalil w piecu ogien, do malego garnczka wsypal garsc ziol. Po kilku minutach napoj na wzmocnienie serca byl gotowy. Wlal do ust chorej trzy lyzeczki, po uplywie godziny puls wydal mu sie jakby nieco silniejszy. Powtorzyl dawke.
Minal jeszcze kwadrans i Marysia otworzyla oczy. Zamknela powieki i Znowu podniosla. Jej wargi poruszyly sie bezglosnie i jakby usmiechnela sie. Oczy patrzyly przytomnie.
Znachor pochylil sie nad nia i szepnal:
— Golabeczko ty moja, szczescie ty moje... Czy poznajesz ty mnie?... Poznajesz?...
Wargi Marysi poruszyly sie, a chociaz slow niepodobna bylo doslyszec, wiedzial, poznal z ruchu warg, ze wymowila te same slowa, ktorymi go nazywala zawsze:
— Stryjciu Antoni...
Zaraz potem odetchnela glebiej, powieki zamknely sie i rowny, rytmiczny oddech zaczal poruszac jej piersi. Zasnela. Znachor upadl twarza na ziemie i w wielkim szlochu szczescia powtarzal:
— Dzieki Ci, Boze... Dzieki Ci, Boze...
Switalo juz. Mieszkancy mlyna powstawali. Witalis poszedl otworzyc zastawy, mlody Wasil do stajni, Agata i Olga krzataly sie przy kuchni, a Zonia siedziala na progu i skubala biala kure.
Rozdzial XIV
Po dwutygodniowej nieobecnosci w Radoliszkach, powrocil doktor Pawlicki i zaraz nastepnego dnia zostal wezwany do Rajewszczyzny panstwa Skirwoynow, gdzie parobkowi sieczkarnia poszarpala reke.
Wtedy to spostrzezono brak neseseru chirurgicznego. Doktor zapewnial, ze przywiozl wowczas w nocy walizke, sluzaca zapewniala, a stara Marcysia przysiegala, ze nie przywiozl. Przetrzasnieto dom od piwnic do strychu — bez rezultatu i doktor pojechal do wypadku zabierajac narzedzia podreczne z gabinetu. Wracajac wszakze z Rajewszczyzny, zboczyl do Ludwikowa, by wypytac tamtejszego szofera.
Szofer pamietal dokladnie, ze pan doktor wyniosl z chalupy walizke i polozyl ja w samochodzie, pamietal, ze w drodze powrotnej z wozu nie wyjmowano, ani w miasteczku, ani w Ludwikowie, ani na stacji. Przypomnial tez sobie, ze gdy panicza wynoszono z chalupy, kolo auta krecil sie znachor.
— Jesli kto wzial, to on — zakonkludowal.
— Oczywiscie. — Lekarz uderzyl sie dlonia w czolo. — Ze tez od razu o tym nie pomyslalem! Naturalnie. To rzecz zupelnie jasna, przecie mowil, ze probowalby operacji na owej dziewczynie, gdyby mial takie narzedzia. No, teraz mam tego ptaszka! Nie wie pan, czy owa Marysia, co z panem inzynierem wowczas rozbila sie, zyje?
Szofer nie wiedzial, ale w Radoliszkach bylo o tym glosno i zaraz na wstepie doktor Pawlicki ku swemu szczeremu zdumieniu uslyszal, ze dziewczyna zyje i podobno wyzdrowieje. Jedni przypisywali te zasluge znachorowi z mlyna, inni owczarzowi z Pieczek, wszyscy jednak nie bez zadowolenia, wlasciwego ludziom prostym w takich wypadkach, podkreslali, ze tajemna wiedza znachorska pomogla tam, gdzie medycyna orzekla stan beznadziejny.
Niezaleznie od rozdraznienia, w jakie te relacje wprawily doktora, upewnily go one o slusznosci powzietego podejrzenia. Badal przecie wowczas owa dziewczyne i stwierdzil ponad wszelka watpliwosc wgniecenie podstawy czaszki. Gdyby nawet byl chirurgiem, nie podjalby sie tej operacji, ktora uwazal za bezcelowa. Nie wykluczal wszakze jakiegos zupelnie wyjatkowego wypadku, w ktorym (jedna szansa na tysiac) mogla sie ona udac. Natomiast wykluczal z zupelna pewnoscia, by bez trepanacji i bez usuniecia odlamkow kosci ranna mogla wyzyc bodaj kilka godzin. Tym pewniej zas wykluczal ewentualnosc przeprowadzenia pomyslnej operacji bez precyzyjnych narzedzi chirurgicznych.
A z tego wynikalo, ze jego wlasne narzedzia zostaly skradzione przez znachora Antoniego Kosibe.
Takie tez argumenty wytoczyl nazajutrz rano na posterunku policyjnym wobec przewodnika Ziomka, zadajac wszczecia dochodzenia, przeprowadzenia rewizji i aresztowania znachora pod dwoma zarzutami: kradziezy i bezprawnej praktyki lekarskiej.
Przodownik Ziomek wysluchal oskarzenia z uwaga i odpowiedzial:
— Moim obowiazkiem jest zapisac do protokolu zameldowanie pana doktora. Pan doktor, ja sam tak sadze, ma racje. Zabrac walizke z narzedziami mogl tylko Kosiba. Pewnie, ze nie ma on prawa praktyki lekarskiej i za to powinien byc pociagniety do odpowiedzialnosci. Ale z drugiej strony, jezeli sam pan doktor mowi, ze bez panskich narzedzi on nic by tu nie wskoral, a przy ich pomocy uratowal zycie ludzkie, uratowal, chociaz mu nie bylo wolno, to czy za to chce pan zniszczyc czlowieka?...
Lekarz zmarszczyl brwi.
— Panie komendancie! Nie wiem, czy pan jako funkcjonariusz policji jest powolany do osadzania przestepstw. Ja jako obywatel wiem, ze to nalezy do sadow. Kwalifikowanie zlej czy dobrej woli przestepcy nie lezy w naszej kompetencji. Dlatego, skladajac doniesienie, mam prawo oczekiwac, ze nada mu pan bieg zgodny z procedura. Zadam przeprowadzenia rewizji i aresztowania zlodzieja.
Policjant skinal glowa.
— Dobrze, panie doktorze, zrobie to, co nakazuje mi obowiazek sluzbowy.
— Czy ja, jako poszkodowany, mam moznosc asystowania przy rewizji?
— Oczywiscie — sucho odpowiedzial Ziomek.
— A kiedy zamierza pan komendant to zrobic? Ziomek spojrzal na zegarek.
— Natychmiast. Nie chce byc przez kogokolwiek pomowiony o opieszalosc.
— Teraz mam obiad — zauwazyl lekarz. — Moze pojedziemy do mlyna za jakies dwie godzinki?
— Nie, panie doktorze. Rewizja bedzie przeprowadzona zaraz. Jezeli pan chce byc przy niej obecny...
— Trudno, pojade z panem.
Ziomek wezwal jednego z dwoch swoich podkomendnych i kazal mu wyszukac furmanke.
W mlynie nie spodziewano sie wcale przyjazdu jakichs gosci. Zycie tu plynelo dawnym trybem, z ta jeno roznica, ze Antoni Kosiba prawie wcale nie przychodzil teraz do mlynarskiej roboty i ze chorych mniej przyjmowal niz dawniej, a i tych zalatwial na dworze lub w dnie slotne w sionce, nie wpuszczajac do izby.
W izbie na czysto zaslanym lozku lezala Marysia. Dziewczyna nadspodziewanie szybko wracala do zdrowia. Zywotnosc mlodego organizmu zrobila swoje. Pooperacyjna rana goila sie prawidlowo, apetyt wzrastal. Poczatkowe obawy znachora, ze skutki wypadku moga przejawic sie w szwankowaniu tych czy innych czynnosci, okazaly sie na szczescie niepotrzebne. Swobodnie poruszala ramionami i rekami, a takze nogami. Widocznie mozg nie doznal zadnego trwalego uszkodzenia, gdyz wzrok i sluch dzialaly bez zarzutu, a mowila po dawnemu swoim dzwiecznym glosem, cale godziny spedzajac na rozmowach ze swym opiekunem.
Pierwsza jej troska po odzyskaniu przytomnosci bylo: co sie dzieje z Leszkiem? Gdy uslyszala, ze nie odniosl zadnych niebezpiecznych obrazen i ze rodzice wywiezli go za granice na kuracje, odetchnela z ulga.
- Предыдущая
- 47/69
- Следующая