Dolina Smierci - Hitchcock Alfred - Страница 7
- Предыдущая
- 7/24
- Следующая
ROZDZIAL 5. ZAGUBIENI
Pete oddychal powoli. “Uspokoj sie” – powtarzal sobie. – “Jakos tu dotarles. Teraz zastanow sie, jak wrocic.”
Ponownie spojrzal na zegarek. Przesunal sie w miejsce, gdzie korony drzew nie byly tak geste i skad mogl zaobserwowac, w jakim polozeniu znajduje sie slonce.
Zaczal rozwazac. Kiedy wyruszyl sciezka z laki, zmierzal na poludniowy wschod. Promienie slonca padaly mu wtedy na prawe ramie. Teraz slonce stalo nizej, jesli pojdzie na polnocny zachod, promienie powinny slizgac sie dosc nisko po jego lewym ramieniu, prawie po klatce piersiowej.
Byc moze nie odnajdzie laki na tym rozleglym, zalesionym terenie, ale powinien probowac.
Ruszyl powoli, przez caly czas sprawdzajac pozycje slonca. Wokol panowal spokoj. Ptaki spiewaly, wiatr lekko poruszal liscmi. Male stworzonka umykaly chlopcu spod stop.
Maszerowal tak z godzine. “Nie rozpoznaje nawet najmniejszego szczegolu” – pomyslal z trwoga.
Slonce stalo juz calkiem nisko, kiedy Pete znowu uslyszal, ze lesie cos sie porusza. Zaczal nawolywac, lecz po chwili uznal, ze lepiej bedzie, jesli zamilknie. “Ostatnio niepotrzebnie zdzieralem gardlo” – pomyslal – “czlowiek, ktorego wolalem, uciekl.” Spokojnie szedl wiec w kierunku, skad dobiegaly odglosy.
Prowadzily go na polnoc. Byly duzo glosniejsze niz te, ktore slyszal poprzednio.
“Chyba oszalalem” – stwierdzil w pewnym momencie. – “Powinienem wracac na lake, a nie jeszcze bardziej sie od niej oddalac.”
Odglosy umilkly.
Pete zawahal sie, po czym pobiegl przez las w strone, skad wczesniej dobiegaly.
Nagle stanal jak wryty.
– Bob! – krzyknal ze zdumieniem.
Przyjaciel odwrocil sie.
– Jak ci leci? – spytal z usmiechem.
Pete rozesmial sie z ulga. Jak to wspaniale spotkac kogos, kto reaguje na twoje slowa. Podbiegl do Boba i szturchnal go piescia w splot sloneczny.
– Co ty wyprawiasz! – zawolal Bob, odpychajac Pete’a. – Chyba zwariowales! Czy ktos ci juz o tym wspomnial?
– Wlasnie przed chwila ty – odparl Pete.
Objal Boba spoconym ramieniem. Razem ruszyli w strone cessny, zdajac sobie nawzajem relacje z wydarzen dnia.
– Lawina omal cie nie zmiazdzyla! – Pete nie mogl ochlonac z wrazenia.
– Tobie tez sie niezle trafilo – zrewanzowal sie Bob. – Lesny duch wyprowadzil cie na manowce. Zadumali sie nad swoim pechem.
– Popatrz, Jupe spisal sie lepiej niz my. – Bob wskazal przed siebie. – Ten dym jest wystarczajaco ciemny, by przyciagnac czyjas uwage.
Jupiter siedzial obok dymiacego ogniska. Zrobilo sie chlodno, wiec nalozyl kurtke, a suwak zaciagnal az pod brode. Powyjmowal z samolotu bagaze i przygotowal prowizoryczne obozowisko. W promieniu dwoch metrow od ogniska oczyscil ziemie z butwiejacych odpadkow. Poukladal w stos swieze sosnowe konary, ktore lezaly teraz i czekaly, aby ktos zrobil z nich poslanie.
– Ale dlugo was nie bylo – zauwazyl Jupe, kiedy przyjaciele pojawili sie obok niego.
Bob i Pete wlozyli kurtki i staneli blisko ognia. Naprawde zrobilo sie zimno. Grzejac dlonie, dwaj chlopcy opowiadali Jupiterowi o swoich przygodach.
W pewnej chwili Bob rozejrzal sie dokola.
– Gdzie jest moj tata? – spytal.
– Jeszcze nie wrocil – odparl Jupe.
– Powinien juz tu byc dawno temu – zmartwil sie Bob. Popatrzyl na skalne urwisko i przypomnial sobie paskudna rane oraz siniak na czole ojca. Ruszyl biegiem naprzod.
– Poczekaj na mnie! – zawolal Pete, doganiajac go.
Jupe westchnal. Ktos musial zostac i pilnowac ogniska, by nie dopuscic do pozaru lasu. Tym razem jednak wolalby towarzyszyc przyjaciolom. Takze martwil sie o pana Andrewsa.
Pete popatrzyl w niebo. Do zachodu slonca pozostalo mniej niz pol godziny. Potem jeszcze chwila szarowki i zapadna ciemnosci.
Bob gramolil sie w gore urwiska. Nie bylo tak zniszczone przez erozje jak skaly wokol wodospadu. Warstwy granitu tworzyly latwe do wspinaczki wystepy. Mialy gladka, wypolerowana powierzchnie, co stanowilo efekt dzialania lodowca tysiace lat temu.
Pete i Bob niemal jednoczesnie dotarli na platforme urwiska i zatrzymali sie tuz na krawedzi. Oddychali ciezko. Bob z niepokojem rozejrzal sie dokola.
– Nigdzie nie widze taty – powiedzial.
– Moze siedzi gdzies na kamieniu i odpoczywa – odparl Pete.
Chlopcy popatrzyli w dal. Roztaczal sie przed nimi widok, ktory pan Andrews chcial zobaczyc i dlatego zdecydowal sie na wspinaczke. Porosniete lasami gory wygladaly jak olbrzymie zielone harmonie. Nisko stojace slonce rzucalo dlugie cienie, zmieniajac doliny w ciemne jamy, a wierzcholki w rozzarzone pochodnie. Nigdzie nie unosil sie dym z ogniska.
Zawrocili i zaczeli badac teren, na ktorym sie znalezli. Byl to dlugi, na ogol rowny granitowy plaskowyz z rozrzuconymi gdzieniegdzie gigantycznymi glazami i skalami. Miejscami krzaczaste drzewa utorowaly sobie droge pomiedzy kamieniami, walczac o przetrwanie. Krajobraz byl raczej monotonny. W odleglosci okolo kilometra na polnoc rosly gesto sosny. To byl kolejny las. Wspinal sie po zboczu az do dlugiego grzbietu, ktory rozciagal sie na horyzoncie. Gdzies tam, za gorami, znajdowalo sie Diamond Lake.
Bob i Pete rozdzielili sie.
– Tato!
– Panie Andrews! – rozlegaly sie wolania.
Powial zimny wiatr. Bob zadrzal. Co sie stalo z ojcem? Przeciez uprzedzilby ich, gdyby zamierzal udac sie gdzies dalej.
W pewnym momencie chlopiec dostrzegl jakis przedmiot. Byla to, dobrze mu znana, niebieska baseballowa czapeczka.
– Tato! – krzyknal. Podbiegl, by podniesc czapeczke, ktora lezala obok uschnietych krzakow manzanita. – Tato! – Ojciec musial znajdowac sie w poblizu. – Gdzie jestes?
– Co znalazles? – spytal Pete, podbiegajac do przyjaciela.
Bob wyciagnal reke.
– Tata jest bardzo przywiazany do tej glupiej czapeczki. Zawsze pilnowal, by jej nie zgubic. Musialo sie wydarzyc cos zlego, jestem tego pewien. Poczul sie zle. Dostal zawrotow glowy i stracil orientacje.
– Daj mi ja obejrzec. – Pete obracal w dloniach baseballowa czapeczke. – Nie jest podarta, brudna ani zakrwawiona.
– Tato! – zawolal znowu Pete.
– Sluchaj, moze po prostu upuscil ja przypadkiem.
Bob z uporem pokrecil glowa.
– To jest jego talizman.
Pete podniosl kilka sporych kamieni.
– Zbuduje piramidke, bysmy zapamietali, gdzie znalazles te czapke. Ty sie rozgladaj.
Bob odszedl.
Pete popatrzyl na rozzarzona pomaranczowym blaskiem kule zachodzacego slonca. Szybko dokonczyl budowy kopczyka w ksztalcie piramidy, ktory byl powszechnym znakiem rozpoznawczym lesnikow i odkrywcow, a potem kontynuowal poszukiwania. Nie chcial, by Bob zauwazyl, jak bardzo sie niepokoi.
Obaj chlopcy zlozyli dlonie w trabki i zaczeli krzyczec. Wiatr przenosil w dal ich wolania. Zagladali za ogromne glazy oraz w ciemne szczeliny powstale podczas ruchow tektonicznych ziemi.
– Musimy wracac – zdecydowal w koncu Pete.
– Jeszcze nie – zaprotestowal Bob. Zblizal sie do lasu, ktory otaczal plaskowyz od polnocnej strony, by rowniez i tam poszukac ojca.
– Chodz! – wrzasnal Pete. – Twoj tata chcialby, zebysmy wrocili do obozowiska.
– Nie – upieral sie Bob. Mial przeczucie, ze ojciec jest gdzies w poblizu.
– Wpadlby w zlosc, gdybysmy takze sie pogubili.
Bob zatrzymal sie i zwiesil ramiona.
– Slonce juz zachodzi – naciskal Pete. – Nic nie zobaczymy.
Bob zawrocil, pokonany przez logiczny argument. Jednakze wiedzial, ze nie zaniecha poszukiwan. “Jutro tu wroce” – obiecal sobie.
Maszerowali skrajem urwiska, nim znalezli miejsce, w ktorym przedtem sie wspinali. Zaczeli schodzic w ostatnich promieniach slonca. Niebo ciemnialo, pojawil sie ksiezyc. Mimo iz zblizala sie pelnia, nie bylo dosc jasno, by kontynuowac poszukiwania.
Biegiem dotarli do trawiastej laki, na ktorej Jupe urzadzil prowizoryczny oboz. Bylo juz ciemno. Palace sie ognisko tworzylo mily, przytulny krag.
- Предыдущая
- 7/24
- Следующая